środa, 23 listopada 2011

drogi

obejrzałem Willa&Grace.
odcinek finałowy.

wczoraj bardzo późno w nocy, kiedy zostały mi jeszcze 4 odcinki do obejrzenia, zdałem sobie sprawę jak bardzo żyję życiem tych w serialu.
który to już raz, trudno zliczyć.
so what? pomyślałem sobie: "i co, znajdziesz sobie zaraz jakiś kolejny film czy serial (nie daj boże taśmową operę mydlaną), i dalej Twoje uczucie szczęścia będzie opierało się na tym co dzieje się na wizji?".
mogłem się tym karmić przez ostatnie lata, kiedy byłem w jakiejś umysłowej dupie.
mieszkałem na zadupiu, i po prostu nie miałem do kogo gęby otworzyć. nie dziwne, że seriale i filmy robiły swoje.
ale trochę wstyd, żeby teraz, kiedy jestem pełnoletni, wyjechałem na studia do dużego, mentalnie zachodniego miasta, gdzie mieszkam sam i nikt nie stoi mi nad głową, gdzie nikt mnie nie ocenia, to one dalej budowały moje poczucie szczęścia.
zbyt niestabilne to, zbyt niesatysfakcjonujące.
pora samemu budować szczęście.

teraz, po odcinku finałowym, w którym zobaczyłem jak potoczyły się losy Willa i Grace przez resztę życia, gdy wyszedłem na balkon na fajkę, po raz miliardowy zacząłem się zastanawiać co to znaczy być szczęśliwym, co w moim życiu może dać mi szczęście... takie tam sranie.

spojrzałem na panoramę Gdańska.
zacząłem zastanawiać się ile ludzi jest szczęśliwych z tym co mają w swoim życiu.
ilu z nich jest szczęśliwym ze swoją pracą, ze swoimi najbliższymi, z samym sobą zarówno psychiczne jak i fizycznie.
ilu?
może połowa?

co spieprzyła reszta?
czy nie miała odwagi i pewności siebie, żeby dążyć za samym sobą?
nie miała siły, żeby stawić czoła swoim problemom?
ja oczywiście rozumiem, że są sytuacje gdzie jeden człowiek to za mało, albo gdzie rozwiązanie problemu łamałoby prawa fizyki, chemii czy innej nauki ścisłej.
no ale co z całą resztą?

wiem, że nie mogę robić czegoś czego nie chcę, bo nie będę wtedy szczęśliwy.
nie mogę robić nic, co będzie sprzeczne ze mną.
no po prostu nie mogę.
no ale przecież nie samymi przyjemnymi rzeczami człowiek żyje.
trzeba sprzedać tą zasadę, chociażby po to, żeby skończyć studia w takim chorym systemie.
a później trzeba robić tysiące rzeczy wbrew sobie, żeby zarobić na chleb.

ale jak do kurwy nędzy zrobić tak, żeby przeżyć i przy okazji zrobić jak najmniej rzeczy wbrew sobie?
oczywiście odpowiedź jest mega banalna: trzeba na początku samodzielnego życia wybrać sobie drogę, która jest najlepsza dla siebie.

i wniosek też nasuwa się łatwo: muszę zajebiście mocno walczyć o to, co mnie kręci i czego nie robię wbrew sobie.

bo przecież nie uszczęśliwi mnie praca, w której nie będę musiał martwić się o swój stołek, ale będzie nudna lub wręcz głupia.
bo przecież nie uszczęśliwi mnie facet, przy którym nie będę mógł być w 100% sobą.

niby banały, ale ja (jak każdy człowiek) ciągle o tym zapominam.
gonimy za tym co wydaje nam się łatwiejsze - ale na dobrą sprawę, łatwiejsze jest niczym, ono pozwala zaledwie przeżyć, wegetować.

łatwiejsze nie da szczęścia.


ŻĄDAM WPROWADZENIA PEŁNEJ ROWNOŚCI MAŁŻEŃSKIEJ W POLSCE

Brak komentarzy: